środa, 8 września 2010

botanica

http://www.cafebotanica.pl/index_pl.php

czwartek, 26 sierpnia 2010

żydowska penicylina



„Moja ulubiona potrawa

Babcia gotowała rosół. Wrzucała do garnka przekrojoną cebulę, marchewkę, coś zielonego, czasem kawałek mięsa – odwracałam wtedy wzrok, gdyż nie mogła patrzeć na surowe mięso.
- Powinien być jeszcze seler, pietruszka, ale nie ma…- mruczała do siebie, sypiąc na dłoń, a dłoni do garnka trochę soli.
Po chwili spod pokrywki unosiły się miłe zapachy. Garnek był biały, emaliowany, mocno poobijany na brzegach. Babcia bardzo go kochała, bo mieliśmy tylko ten jeden. Gotowała w nim wszystko: zupę, kaszę, ziemniaki, i dobrze pilnowała, żeby go nam nie ukradli. Wieczorem myła go, wycierała, zabierała do naszego pokoju i chowała pod łóżko. Właściwie to tylko jedna trzecia pokoju była nasza, bo mieszkały w nim razem z nami jeszcze dwie rodziny.
Pokój był wspólny, kuchnia też, nie wolno w niej było nic zostawić: chleba, cukru czy cebuli. Trzeba było to wszystko na noc ukrywać przed sąsiadami. Wszyscy stale byli głodni. – Te dzikusy kradną, co się da – mówiła babcia, zaciskając usta.
A po ulicy maszerowali „ci bandyci”- jak mówiła mama – czyli Niemcy.
Na zewnątrz bandyci, tu w mieszkaniu dzikusy, a między nimi my: mama , babcia i ja.
Przeważnie tylko babcia i ja, bo mama wychodziła o świcie – musiał wraz z innymi młodymi kobietami pracować u Niemców.
To było w getcie.
Zostawałam z babcią. Rano ustawiałyśmy się razem w kolejce do kuchenki, potem gotowała kaszę, której nie cierpiałam, albo ziemniaki. A ja bawiłam Siena podłodze, ukryta bezpiecznie za jej spódnicą.
Mama wracała wieczorem – blada, zmarznięta i przygarbiona. Czasem przynosiła coś do jedzenia. Kładła przed babcią jakiś kawałek kury, marchewkę, coś tam jeszcze. Nie wiem, jak to zdobywała…
- sprzedałaś coś? – pytała babcia szeptem. Przez chwilę przyglądały się tym zdobyczom zatroskane.
- Przynajmniej ugotuję dziecku rosół - mówiła babcia, a w jej głosie pojawiała się radosna nuta – nie sobie zje.
- Popatrz, jak ona wygląda – dodawała mama zmęczonym głosem – taka blada, że aż zielona.
Dziecko to ja.
Potem karmiły mnie tym rosołem łyżeczką, cierpliwie, powoli. A ja nie broniłam się, było to bowiem jedyne, co mogłam przełknąć.
Dziś wiem, ze już wtedy miałam nerwicę lekową, dlatego nie mogłam jeść. Babcia i mama oczywiście nie miały o tym pojęcia, mogły się tylko martwić. Nerwica została mi do dziś – czasem odchodzi, czasem powraca, choć od tego czasu przełknęłam już niejedno. Jeść przeważnie już mogę i nawet z wiekiem coraz bardziej lubię. Ale zdarza się, że lęk z dzieciństwa powraca, jakby czaił się gdzieś blisko, jakby był toż za rogiem, i wtedy znowu niebezpiecznie zaciska się gardło…
Babci nie zobaczyłam nigdy więcej po tym, jak któregoś dnia, o świcie, z naszego mieszkania zabrali ją Niemcy.
Nie było jej, kiedy dorastałam.
Nie było jej, kiedy wychodziłam za mąż. Nie było jej wtedy, kiedy popełniałam te wszystkie głupstwa, których potem żałowałam. A może to właśnie ona potrafiłaby mnie przed nimi powstrzymać, może umiałaby ze mną rozmawiać? Mama tego nie potrafiła – była zbyt blisko.
Z czasem ze źle jedzącego dziecka sama stałam się dobrze gotującą mamą. „Ugotować dziecku rosół”- to magiczne zdanie stało się dla mnie synonimem spokoju, bezpieczeństwa, domowego szczęścia.
Talerz rosołu – łódeczka na wzburzonych falach oceanu.
Gotuję sobie albo przyjaciołom, a czasem – i to są najszczęśliwsze chwile – mojemu dorosłemu synowi. Gotowałam rosół w różnych miejscach na ziemi, nieraz w bardzo egzotycznych krajach. Pachniały nimi nasze emigracyjne mieszkania, ciasne i ciemne kuchenki, a potem te ładne i bardziej komfortowe.
Gotowaniem oswajałam nowe miejsca - kolejne przystanie w emigranckiej podróży. Czasem było trudno, biednie, czasem trochę lepiej. Ale rosół zawsze był. Bulgotała woda w garnku, kura, jarzynka… powoli uzupełniałam wojenny przepis babci. Oczywiście zawsze musiała być przekrojona cebula, gałka muszkatołowa, ale także goździki, imbir, kieliszek whisky lub koniaku, łyżeczka cukru, różne ziółka… Wszystko to gotowane wolniutko, spokojnie i z namysłem.
Rosół leczy, dodaje sił, wygania demony choroby. To żydowska penicylina, jak mawiano w naszej rodzinie. Został nim nakarmiony nawet nasz pies, kiedy zdarzyło się, że zachorował. Oczywiście – jakżeby mogło być inaczej- bardzo szybko wyzdrowiał.
Wczoraj wieczorem, kiedy gotowałam kolację, wpadł na chwilę mój syn.
- Pachnie tu Polską – powiedział. I nawet już nie musiał zaglądać do garnka.
Lubię całą masę potraw: cytrynowe tagliatelle pachnące Sycylią, różne kulinarne luksusy, których zdarzyło mi się pokosztować na świecie.
Nie pogardzę kawiorem czy łososiem, potrafię zachwycać się niezwykłym morskim zapachem ostryg, smakiem dalekich podróży. Uwielbiałam bar na Manhattanie, gdzie było najlepsze i najpiękniejsze sushi. Dziś równie dobre znajduję w tajemniczym lokalu w Krakowie , niedaleko Plant…
No, dość snobizmów – pomyślmy także o smaku pierogów z jagodami późnym latem.
Wiele jest wspaniałych potraw. W naszym zakątku świata, w którym na chwilę, nie wiem na jak długo, nie ma głodu, cieszymy się nimi, wymyślamy ciągle nowe. I nic nie jest dla nas zbyt drogie i zbyt egzotyczne, aby tego nie spróbować.
Ale, monsieur Proust, jeśli już chciałby wiedzieć, na pewno to nie te pańskie przesłodzone ciasteczka zwane magdalenkami, tak podobno przez pana ulubione, ale rosół, mój polsko-żydowski rosół - to jest najlepsza potrawa na świecie."
[ROMA LIGOCKA, Czułość i obojętność, Wydawnictwo Literackie]